Gdy pakowałem ekwipunek do torby nie opuszczało mnie niecodzienne uczucie, jakby mały, zakurzony duszek, siedzący w kącie zakurzonej półki, pełnej zakurzonych książek, ostrzegał mnie zachrypniętym głosem: "nie jedź, nie jedź...". Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zaczął wykasływać chmury książkowego kurzu.

Pojechałem. I było tak...

po pierwsze

koszmarna ekipa

Pierwszym niepokojącym objawem był fakt, że grupa uczestników umówiła się, po wielu dniach dyskusji rozgrzewającej Whatsappa do czerwoności, na spożywanie... przed wyjazdem. Każdy przyzwoity człowiek umawiałby się po, ale oni na opak.  Jak się okazało, ich repertuar "na opak" był znacznie bogatszy. Bardzo bogaty był.

Jechaliśmy dużym zestawem - trzy samochody, jedenaście osób i jeden, niekończący się, dialog. Strażniczkami płomienia dialogu były nasze panie, w liczbie siedmiu, obdarzonych nietuzinkowymi osobowościami. Z olimpijskim oddaniem dbały, by dialog nie przygasł. Przez całe 16 dni. W samochodach, przez krótkofalówki, szykując kolację na biwaku, składając namioty, dorzucając drewno do ogniska, gryząc nieco gumowego steka. Zahukana męska mniejszość próbowała sobie radzić wśród tej dzikiej przyrody Afryki. Z różnym skutkiem, ale nie tracąc dobrego humoru i zapału do szydery.

W jednym grupa była w pełni zgodna - w pragnieniu przygód. Każda okazja witana była niemal bahanalnym okrzykiem radości. Na pewno nie zapomną nas nasi przewodnicy w czasie spływu w Delcie Okawango. Kierując się serdecznością postanowili zaśpiewać nam przy ognisku kilka swoich tradycyjnych pieśni i ani się obejrzeli, jak ich tradycyjne pieśni zaczęli śpiewać uczestnicy wyprawy. "Botswana I shall never forget you" brzmiało jeszcze długo w noc i w czasie pożegnania następnego dnia. Niestety, gdy wśród grupy eksplodowała chęć odwdzięczenia się przewodnikom równie śpiewnym pożegnanio/podziękowaniem, jedynym wspólnym repertuarem okazało się być... "sto lat". Ale grupa dzielnie nadrobiła braki repertuarowe zapałem i radością. Zasługują na pochwałę.

po DRUGIE

koszmarna PRZYRODA

Koszmarna przyroda. W Botswanie takie stwierdzenie to właściwie banał. Odwiedziliśmy miejsca z jednym z największych w Afryce zagęszczeń dzikich zwierząt, więc nic dziwnego, że pojawiały się często, gęsto i czasem "po godzinach pracy". Słonie wieczorem w obozie? Bardzo proszę. Skubały kempingowe drzewa. Lwy? Raczyły się pojawić ostatniego dnia, ale za to w hurtowych ilościach. Nikt nie potrafi powiedzieć, ile czasu spędziliśmy na ich podziwianiu z otwartym paszczami (znaczy to my mieliśmy otwarte paszcze). Nikt. Nawet ja, który czasu byłem strażnikiem. Ale wyobraź sobie sytuację - na pewno nas zrozumiesz. Trzynaście (słownie 13!) lwów na brzegu rzeki. Na granicy wody i lądu świeżo upolowany bawół, konsumowany przez czwórkę lwów będących wyraźnie na najniższym szczeblu stadnej hierarchii. Pozostałe bowiem leżały leniwie, w rozpaczliwej potrzebie ruchu i spalania kalorii przewracały się czasem na drugi bok. Inne, wyraźnie żwawsze, zajmowały się przedłużaniem gatunku. Sielanka. I jak tu powiedzieć grupie - "słuchajcie, już naprawdę musimy jechać".

Na wyprawach do Botswany bywali już uczestnicy, którzy odwiedzili wcześniej inne kraje bogate w zwierzęta - Kenię, Tanzanię, Ugandę. Wielu mówiło mi, że to właśnie w Botswanie można doświadczyć tego kontaktu z przyrodą w sposób bliski, indywidualny i niemal intymny. Cieszą mnie takie słowa. Jest czas, by każdy cieszył się Afryką dla siebie. By przywiózł do domu duży kęs tej Afryki - dzikiej, autentycznej, bez turystycznej blagi. Gdy ci się to uda tęsknisz za Afryką zaraz po przestąpieniu progu domu.

Przeczytaj również: Delta Okawango, czyli raj zwierząt

po trzecie

koszmarna przygoda

Wyprawa do Botswany to ekspedycja. Czyli pełna samodzielność. Sami prowadzimy samochody wyprawowe. Ustalenie, kto prowadzi danego dnia kilkukrotnie doprowadziło małżeństwa w grupie w okolice rozwodu. Sami decydujemy, ile czasu chcemy spędzić w danym miejscu. Są słonie przy wodopoju. Oglądamy je przez godzinę i odjeżdżamy, acz niechętnie. Bo na kemping trzeba dotrzeć przed zmierzchem. Sami rozkładamy i składamy namioty lub przekupujemy innych, żeby zrobili to za nas. Najłatwiej dobrym słowem i tzw. "braniem pod włos" potencjalnych chętnych. Straciłem przez to dużo włosów. I sami gotujemy. Tutaj nie było targów, kto gotuje. Ten obszar przejęła Mama Ewa i opędzając się wielkim nożem kuchennym nikomu nie pozwalała wyrwać sobie tego przywileju.

Lubię pytać uczestników, co podobało im się najbardziej. Jak się domyślasz, czerwcowa grupa nie pozwoliła mi na wysiłek zadania pytania i gremialnie ruszyli zaspokajać moją potencjalną ciekawość. Nie byłem nawet rozczarowany, gdy okazało się, że długie i wyczerpujące (mnie) odpowiedzi można streścić w krótkim "trudno powiedzieć". Rzeczywiście trudno powiedzieć. Mężczyzna dojrzały pierwszy raz w życiu zobaczył wschód słońca (i to kilka razy z rzędu!). Czy mogło to być doświadczenie jego życia? Oczywiście, że mogło. Na innych wrażenie zrobił wspaniały, wielki nosorożec (o zachodzie słońca, żeby dorzucić kropelkę kiczu dla smaku). Cieszy mnie, że podobało się wszystkim solnisko Makgadikgadi i wyspa Kubu z tysiącletnimi baobabami. Kto wie, być może większość uczestników widziała horyzont po raz pierwszy od dłuższego czasu. Pomyśl o swojej ostatniej okazji na zobaczenie pełnego, pustego horyzontu.

Lot nad deltą Okawango oszołomił nas wszystkich. Po spływie w głąb delty niektórzy nie chcieli wracać. Zobaczyliśmy grubo ponad setkę krasek liliowopierśnych i teraz nawet ci członkowie naszej grupy, mający problem z odróżnieniem wróbla od łabędzia, wiedzą co to jest i z pewnością jak wygląda kraska liliowopierśna (choć można język połamać na tej nazwie). Słonie, słonie stada słoni, tłumy impali (zwanych tutaj fast foodem), kudu, dujkery a nawet niewidziane przeze mnie dotąd antylopy Roan (wybaczcie, że nie posługuję się ich polską nazwą, ale uważam, że nazwa ta jest boleśnie obraźliwa dla tych pięknych zwierząt).

No i kiedy już myśleli wszyscy, że dość, więcej radości nie dadzą rady przyjąć, zabrałem ich na Wodospady Wiktorii. To był mój szósty raz na Wodospadach. Ale odebrało mi mowę. I oddech. Nie będę tego opisywać. Musisz to zobaczyć.

----

Dwa tygodnie minęły błyskawicznie. Cieszy mnie radość grupy z tego wyjazdu, cieszą mnie uśmiechy na twarzach i łezki w kątach oczu, gdy trzeba było wsiadać do samolotu powrotnego. Bardzo ich podziwiam, choć nie przyznam się do tego nigdy. Za radość i gotowość na przygodę. Za otwartą głowę i nieprawdopodobną spontaniczność z jaką cieszyli się chwilą, czyli życiem. Przywieźli do Botswany to, co w nich najlepsze. I mam nadzieję, że Botswana zrewanżowała im się tym samym.

Koszmarna Ekipo. Ewo, Kruszyno Elwiro, Moniko, Paulo, Pati, Aniu, Wojtku, Krzysiu i Grzesiu. Dziękuję. 

"Botswana I shall never forget you".

Przeczytaj również: Wodospady Wiktorii

Po czwarte

Zobaczcie sami

Minister zdrowia ostrzega. Po obejrzeniu tego filmu będziesz innym człowiekiem.
RELACJA Z WYPRAWY DO BOTSWANY